11 października poprzedniego roku, cztery dni po krwawym ataku Hamasu dokonanym na izraelskim społeczeństwie, Benny Gantz został liderem wyborczych sondaży w przypadku przedterminowych wyborów. Nie spodziewał się, że swoją niebotyczną przewagę nad Benjaminem Netanjahu roztrwoni w niecałe osiem miesięcy. Gantz wszedł na ring niczym junior wagi piórkowej, by spotkać się z prawdziwym mistrzem wagi superciężkiej, osławionym Goliatem politycznego boksu. Wynik musiał być jeden: nokaut w drugiej rundzie, a ściślej w najnowszych sondażach wyborczych.
Sondaże bronią rządu
Opozycja w Izraelu już od wielu miesięcy, a właściwie od momentu, gdy Netanjahu sformował swój ekscentryczny rząd (składający się z osób, które raczej powinny być trzymane w Choroszczy a nie zarządzać państwem), grzmi: „Netanjahu musi odejść!” Przedterminowe wybory to hasło powtarzane w częstotliwości przypominającej świetlne sygnały nadawane z tonącego statku, a wiele wskazuje że statek ten nazywa się Izrael, który na swe sztandary wciągnął Benny Gantz, Yair Lapid czy Awigdor Lieberman.
Argumentów za przedterminowymi wyborami jest wiele, począwszy od zarzutów korupcyjnych wobec samego premiera, przepychaniu kolanem skandalicznej ustawy sądowniczej (ach te znajome problemy z praworządnością), po powszechną kompromitację całego aparatu państwowego 7 października.
Sondaż wyborczy przeprowadzony cztery dni po bestialskim mordzie hamasowców na mieszkańcach Izraela pokazywał autentyczną frustracje społeczeństwa względem obozu rządowego. Przed akcją Palestyńczyków koalicja rządowa mogła liczyć na 55 głosów w Knesecie (na 120 miejsc), a ich przeciwnicy mieli tylko niewielką przewagę pięciu foteli w izraelskim parlamencie. Kompromitacja służb 7 października spowodowała, że opozycja w jednym momencie urosła i osiągnęła teoretyczne i nieprawdopodobne 73 miejsca w Knesecie przy zaledwie 42 koalicji partii centroprawicowych (przy czym „centroprawicowych” w naszej rzeczywistości oznacza „skrajnie skrajnie prawicowych”).
W następnych miesiącach IDF podjął rękawicę zmierzenia się z Hamasem w Gazie, przy okazji rozpoczynając festiwal zbrodniczej zagłady palestyńskich cywilów. Ambitny plan szybkiego rozgromienia Brygad Qassam, schwytania lub zamordowania najwyższych oficjeli takich jak Sinwar czy Dief oraz wyplenienie Hamasu z największych miast nadal nie został zrealizowany. Po drodze na Izrael spadła fala bezprecedensowej krytyki i oskarżeń o zbrodnie wojenne oraz ludobójstwo, a premier Izraela zajmował się w tym czasie chronieniem ultraortodoksyjnych Żydów przed powołaniem do armii, która notabene cierpi na chroniczny brak odpowiedniej ilości rekrutów. Dodatkowo Netanjahu i jego akolici wdali się w utarczki słowne z amerykańskimi oficjelami, a kogo jak kogo, ale Amerykanów Izraelczycy darzą wręcz frenetycznym uwielbieniem. Na koniec, choć może od tego powinienem zacząć listę karygodnych zaniechań rządu, warto wspomnieć o tym, że w przeciągu ponad 8-mio miesięcznej kampanii wojennej, wojsko izraelskie było w stanie odbić dosłownie kilku zakładników, a czynniki polityczne robią dosłownie nic, aby chociaż część z ok. 140 pozostałych porwanych w Gazie wróciła do domu. Nie sposób opisać w krótkim artykule wszystkich skaz na pancerzach gwardii Bibiego.
Tragikomizm polega na tym, że koalicja rządowa… odzyskuje poparcie. Już w sondażu z 17 kwietnia obóz centroprawicowy w ewentualnych wyborach mógłby liczyć na ewentualne 50 miejsc, przy 65 opozycji. Minęły kolejne dwa miesiące, a przewaga opozycji stopniała do zaledwie 11 miejsc w Knesecie. Sondaż z 13 czerwca dał kontestatorom obozu władzy tylko 63 mandaty, co generuje co raz większe kłopoty w planach tworzenia nowej koalicji składającej się z obecnych partii opozycyjnych.
Jak Benjamin Netanjahu dokonał tak niewiarygodnej sztuki odwrócenia fatalnych sondażowych trendów na własną korzyść, a tym samym oddalając rojenia opozycji o przedterminowych wyborach? Syn Bencijjona miał genialny, choć niesamowicie trudny do zrealizowania plan, który – jak się już wszyscy się domyślacie – zrealizował. Wykorzystał swoje zdolności i wrodzony instynkt zawodowego politycznego pokerzysty. Jak można złamać opinię publiczną będąc w tak katastrofalnym położeniu? Trzeba było:
- Zdeprecjonować pozycję Bennego Gantza w oczach społeczeństw
- Osłabić opozycję, tak aby nie mogła samodzielnie rządzić po ewentualnych wyborach.
- Utrzymać za każdą cenę spójność koalicji rządzącej.
Dać się grillować niczym Benny Gantz
Epilogiem historii o tym jak Gantz dał się w brutalny sposób okiwać Netanjahu niech po raz kolejny będą wyniki sondażów. W badaniu przeprowadzonym tuż przed 7 października HaMahane HaMamlakhti, czyli Obóz Państwowy (Partia Gantza i Eizenkota) szła łeb w łeb z Likudem Bibiego i mogła liczyć na 29 miejsc w Knesecie, a jej oponenci na 28. W listopadzie 2023 roku, po wejściu Gantza do gabinetu Wojennego sprytnie stworzonego przez obecnego premiera Izraela, Obóz Państwowy miał w sondażach poparcie dające aż 43 mandaty do parlamentu, a Likud zaledwie 18! To była prawdziwa deklasacja przeciwnika. Po odejściu Gantza z Gabinetu Wojennego w ostatnim sondażu z 13 czerwca, Obóz Państwowy stopniał do zaledwie 24 sondażowych miejsc w Knesecie, a Likud ma obecnie poparcie na poziomie 21 ewentualnych mandatów.
To nie koniec hiobowych wieści dla domniemanego lidera opozycji jakim pozostaje póki co Benny Gantz. W sondażach, które porównywały lidera Obozu Państwowego do premiera Izraela pod kątem ewentualnej kandydatury na nowego szefa rządu, Gantz osiągał blisko 52% poparcia względem zaledwie 27% Netanjahu. 25p.p. różnicy stopniało do zaledwie 6p.p. przewagi, gdyż obecnie główny pretendent do schedy po Bibim ma w sondażach 41% zwolenników, wobec 35% przewodniczącego Likudu.
Benny Gantz dał się wciągnąć Netanjahu w grę, do której ewidentnie nie był przygotowany. Majstersztykiem Bibiego było namówienie Gantza i Eizenkota do wejścia do Gabinetu Wojennego, który miał kierować sprawami związanymi z działaniami zbrojnymi IDF-u w Gazie oraz na pozostałych arenach konfliktów. Co podkusiło lidera Obozu Państwowego, aby wspomóc skompromitowanego po 7 października premiera Izraela? Pycha lub patriotyzm, albo oba te czynniki decydowały równocześnie.
Gantz zapewne kalkulował sobie, że nie będąc odpowiedzialnym za zaniedbania w związku z bezpardonowym atakiem Hamasu, uzyska poklask i opinie odpowiedzialnego przywódcy, który chce ratować kraj będący w kryzysie. I rzeczywiście, notowania opinii publicznej w Izraelu z listopada to potwierdzały. Były szef Sztabu Generalnego Sił Obronnych Izraela, zapewne jak wielu, uważał że operacja IDF-u w Gazie to będzie spacerek, a Hamas rozpadnie się niczym domek z kart. W kilka tygodni schwytani lub zabici zostaną liderzy organizacji, a chwała spłynie na IDF, z którym Gantz jako jeszcze niedawny minister obrony, a wcześniej szef sztabu będzie utożsamiany. Do tego oczywiście dochodził aspekt spoglądania na ręce Netanjahu.
Jak się jednak okazało stan armii izraelskiej pozostawiał wiele do życzenia, zarówno w zakresie wyszkolonych rezerwistów, jak i stanu technicznego SpW. Co gorsza okazało się, że IDF jako armia stworzona do toczenia wojny z regularnymi armiami arabskimi średnio sobie radzi w takim asymetrycznym konflikcie, który premiuje raczej specjalnie do tego wyszkolone jednostki quasi milicyjne. IDF ugrzązł, a Gantz zaczął być twarzą tego nijakiego przedsięwzięcia.
Pułapka Hannibala
Oczywiście premier Izraela trzymając się swojego planu sondażowego utopienia lidera Obozu Państwowego co rusz podrzucał zgniłe jajo do (nomen omen) obozu przeciwnika. Moim ulubionym przykładem próby skompromitowania Gantza w oczach Amerykanów był moment, gdy na Izrael leciały drony i rakiety z adresem nadawczym w Teheranie. Bibi wypuścił ustami jakiegoś anonimowego urzędnika informacje o tym, że gdy w Izraelu oczekiwano na nadlatujące z Iranu pociski, Gantz i Eizenkot żądali od Netanjahu, aby natychmiast zarządził nieproporcjonalną odpowiedź i zaatakował Iran większym arsenałem niż ten, który właśnie leciał od ajatollahów. Według tej samej relacji spadkobierca idei Irgunu i przewodniczący Likudu w jednej osobie, odpowiedział Gantzowi, że musi się najpierw skonsultować z prezydentem Bidenem, a czas na odpowiedź jeszcze przyjdzie, nie można być takim „narwanym pistoletem”.
Chapeau bas.
Widząc jaką niedźwiedzią przysługę wyświadczył mu Netanjahu wciągając do Gabinetu Wojennego, Benny Gantz zdecydował, że czas kończyć to szaleństwo i ogłosił mętne ultimatum, po niespełnieniu którego odejdzie z ponadpartyjnego rządu. Co zawierała groźba? Była wyjątkowo populistyczna i mało konkretna. Wspominano między innymi o tym, że Gabinet Wojenny musi sformułować i zatwierdzić do 6 czerwca kompleksowy plan działania obejmujący następujące cele:
- powrót uprowadzonych
- rozwiązanie Hamasu
- demilitaryzację Strefy Gazy
- zapewnienie powrotu mieszkańców północy Izraela do swoich domów do 1 września
- promowanie normalizacji z Saudami
Faktycznie bardzo proste zadania jak na trzytygodniowy termin w czasie których miały zostać zrealizowane. W patetycznych słowach skierowanych do Bibiego mówił:
Premierze Netanjahu, patrzę ci dziś wieczorem w oczy i mówię ci – wybór jest w twoich rękach. Po wielokrotnych rozmowach z tobą – nadeszła chwila prawdy. Nadszedł czas na decyzję.
Tymczasem Netanjahu, niezrównany orator, w kilku zdaniach „wyjaśnił” swojego adwersarza:
Podczas gdy nasi bohaterscy bojownicy walczą o zniszczenie batalionów Hamasu w Rafah, Gantz postanawia postawić premierowi ultimatum zamiast stawiać ultimatum Hamasowi. Warunki ustalone przez Gantza to wyświechtane słowa, których znaczenie jest jasne: koniec wojny i porażka Izraela, uwolnienie większości uprowadzonych, pozostawienie Hamasu w nienaruszonym stanie i ustanowienie państwa palestyńskiego. Nasi żołnierze nie polegli na próżno, a już na pewno nie po to, by zastąpić Hamastan Fatahstanem.
Mówiąc językiem młodszego pokolenia, Bibi zaorał Gantza. Jak się później okazało, a co było oczywiste od momentu ogłoszenia ultimatum, szef Likudu kategorycznie odrzucił pomysły lidera Obozu Państwowego. Gantz i Eizenkot odeszli z Gabinetu Wojennego, który bez nich byłby już tylko czystą farsą, więc Netanjahu postanowił go rozwiązać. Przy okazji była to kolejna sprytna zagrywka, która ma pokazać, że projekt współzarządzania operacją militarną w Gazie razem z Gantzem okazał się błędem i teraz już właściwy rząd, a w zasadzie premier osobiście, zrobi to lepiej. Coś na zasadzie: widzicie, chcieliśmy ponadpartyjnej zgody, ale z nim się nie da, porzucił Nas w tak trudnym momencie.
Czy zadziałało? Oczywiście, partia Bennego Gantza straciła 3 punkty sondażowe i jak już wspominałem tyle samo dzieli ją od do Likudu.
Kurtyna opada.