WarNewsPL

Izrael już nie pierwszy? Trump wybiera nowych partnerów

Udostępnij artykuł

Powitany z przepychem i splendorem niczym imperator z „Gwiezdnych Wojen” odwiedzający jedną z planet dawnej Republiki, ekscentryczny biznesmen i zarazem 47. prezydent Stanów Zjednoczonych wraca z Bliskiego Wschodu z kontraktami wartymi biliony dolarów oraz przekonaniem, że jego koncepcja ograniczania zaangażowania USA w sprawy państw trzecich znajduje się na progu pełnej realizacji. Wizyta w Rijadzie, Doha i Dubaju z pewnością stanie się wydarzeniem przełomowym dla całego regionu, a największym przegranym tego nowego rozdania może okazać się dotychczasowy kluczowy sojusznik Waszyngtonu – Izrael.

Walizki pełne pieniędzy

„To rekordowa podróż. Nigdy wcześniej nie było wizyty, która mogłaby przynieść – być może – łącznie 3,5 do 4 bilionów dolarów. I to tylko w ciągu tych czterech czy pięciu dni.”

Donald Trump

Zaledwie kilka godzin po wylądowaniu Air Force One w Rijadzie, szeroko uśmiechnięty książę Muhammad bin Salman (MBS), następca tronu Arabii Saudyjskiej, uroczyście zawarł z Donaldem Trumpem umowy inwestycyjne opiewające na – bagatela – 600 miliardów dolarów. Szczególnie imponująco prezentują się środki przeznaczone na obronność, które stanowią blisko jedną czwartą całej sumy i mają wynieść 142 miliardy amerykańskich dolarów.

Kogo obawiają się Saudyjczycy i dlaczego przeznaczają kwotę zbliżoną do całkowitego budżetu Polski (nie tylko obronnego!) na zbrojenia w Stanach Zjednoczonych? W najbliższych latach królestwo będzie gospodarzem wielu wydarzeń międzynarodowych, a wisienką na torcie mają być Mistrzostwa Świata w piłce nożnej, które odbędą się w 2034 roku. Arabia Saudyjska ma ponadto ambitne plany związane z „Wizją 2030” – autorskim projektem księcia Muhammada bin Salmana (MBS) – zakładającym otwarcie kraju na sektor turystyczny oraz dynamiczny rozwój technologiczny.

Aby zrealizować te ambitne cele, Arabia Saudyjska potrzebuje stabilnego otoczenia geopolitycznego oraz gwarancji bezpieczeństwa wewnętrznego i zewnętrznego. Kluczowe znaczenie mają w tym kontekście strategiczne inwestycje w sektor obronny. Dwór Saudów, zacieśniając relacje z Waszyngtonem, liczy nie tylko na transfer technologii, lecz także na polityczne i militarne wsparcie w odstraszaniu potencjalnych przeciwników.

Częściowy sukces odniesiony przez Stany Zjednoczone w walce z rebeliantami Huti – zakończenie ataków na międzynarodowe szlaki żeglugowe w regionie – stanowi również istotny atut z perspektywy Rijadu. Arabia Saudyjska nie może bowiem ignorować zagrożenia ze strony niestabilnego sąsiada z południa.

To sytuacja typu win-win: Donald Trump wraca z Bliskiego Wschodu z rekordowymi inwestycjami, które mogą realnie przyczynić się do odbudowy potencjału amerykańskiego przemysłu – co konsekwentnie zapowiadał w kampanii wyborczej – natomiast Arabia Saudyjska zyskuje wsparcie militarne oraz dostęp do zaawansowanych technologii niezbędnych do rozwoju własnej infrastruktury obronnej.

Kolejne oszałamiające liczby pojawiły się w komunikatach po spotkaniu Donalda Trumpa z emirem Kataru, szejkiem Tamimem bin Hamadem Al-Thanim. Podpisano wówczas porozumienie mające na celu wygenerowanie wymiany gospodarczej o wartości co najmniej 1,2 biliona dolarów. Prezydent USA ogłosił również zawarcie umów o łącznej wartości ponad 243,5 miliarda dolarów między Stanami Zjednoczonymi a Katarem, w tym historyczną sprzedaż 210 samolotów Boeing 787 Dreamliner i 777X z silnikami GE dla Qatar Airways.

Część komentatorów z Bliskiego Wschodu określiła zobowiązania emira wobec Waszyngtonu mianem nowoczesnej „dżizji” – swego rodzaju haraczu, który Katarczycy płacą, by utrzymać się na salonach światowej dyplomacji. Dzieje się to mimo ciągłej krytyki pod adresem Dohy za jej niejednoznaczną rolę w regionie, zwłaszcza w kontekście wsparcia dla islamistycznych organizacji takich jak Bractwo Muzułmańskie czy współpracy z Hamasem.

Pragmatyzm Trumpa

Trump ewidentnie dobrze odnajduje się w państwach arabskich, a jego rodzina inwestuje na Bliskim Wschodzie znaczne środki finansowe. Charakterystyczne dla jego podejścia do regionu jest całkowite odejście od paradygmatu szerzenia liberalnej demokracji i prób kształtowania państw o odmiennych tradycjach kulturowych według zachodnich wzorców. Prezydent USA zresztą otwarcie wyraził swoje stanowisko podczas saudyjsko-amerykańskiego Forum Inwestycyjnego w Rijadzie:

„Zbyt wielu prezydentów USA cierpiało na przekonanie, że naszym zadaniem jest zaglądać w dusze zagranicznych przywódców i wykorzystywać politykę USA do wymierzania sprawiedliwości za ich grzechy… Osądzanie to zadanie Boga — moim zadaniem jest bronić Ameryki i promować podstawowe interesy: stabilność, dobrobyt i pokój.”

Donald Trump

Wygląda to na całkowite przemodelowanie amerykańskiej polityki wobec państw Bliskiego Wschodu. Trump zdaje się mówić: nie interesują nas wasze wartości, przekonania ani religia. Oczekujemy, że będziecie stabilni, nie zagrozicie naszym interesom ani – najlepiej – naszym sojusznikom. Jak to osiągniecie, to już wasz problem. Biznes, stabilność i pokój – to nasze priorytety.

Tę zmianę w podejściu widać na wielu płaszczyznach. Po pierwsze, Donald Trump zapowiedział zniesienie sankcji nałożonych na Syrię, której przywódcą jest Ahmad al-Sharaa – były dżihadysta z przeszłością w Państwie Islamskim. Prezydent USA nie widzi w tym problemu, nazywając go „twardym facetem” z „bardzo silną przeszłością”. Choć trudno mówić o Syrii jako państwie w pełni stabilnym – a tym bardziej bezpiecznym pod względem praw człowieka czy wolności religijnej – administracja w Waszyngtonie nie ma oporów przed podaniem ręki nowym władzom.

Władze USA zdają sobie sprawę, że państwo kierowane przez „twardego faceta” może stać się znacznie bardziej problematyczne, jeśli warunki życia pogorszą się na tyle, by doprowadzić do kolejnej fali radykalizacji, odrodzenia ISIS, ponownej emigracji milionów obywateli lub przekształcenia Syrii w strefę wpływów rosyjskich bądź irańskich. Można odnieść wrażenie, że Trump prowadzi tu politykę w duchu realizmu rodem z czasów Cordella Hulla – sekretarza stanu w administracji Roosevelta – który miał powiedzieć: „Może i jest sukinsynem, ale to nasz sukinsyn.

Wizja Donalda Trumpa dla Bliskiego Wschodu opiera się na sojuszu z umiarkowanymi państwami sunnickimi, skutecznym powstrzymaniu Iranu przed uzyskaniem broni jądrowej, a przede wszystkim – na trzymaniu amerykańskich żołnierzy z dala od regionu. Stany Zjednoczone mają przyglądać się rozwojowi wydarzeń i dążyć do rozwiązywania problemów z wykorzystaniem lokalnych sił.

To radykalna zmiana w porównaniu z katastrofalną w skutkach polityką George’a W. Busha, a zarazem odejście od ideologicznego paraliżu, który cechował podejście Baracka Obamy i Joe Bidena. Trump promuje pragmatyzm i regionalną odpowiedzialność zamiast narzucania uniwersalnych wzorców politycznych.

Marginalizacja Izraela

Nie sposób nie zauważyć, że zbliżenie USA do państw arabskich odbywa się kosztem kraju, który od 7 października 2023 roku prowadzi wojnę z Palestyńczykami oraz innymi regionalnymi aktorami. Można wręcz odnieść wrażenie, że izraelska prasa reaguje na te zmiany w sposób histeryczny – „USA wycofują się, zostawiając Izrael samemu sobie” – alarmował ostatnio The Jerusalem Post.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że tego rodzaju głosy brzmią znajomo, a argumenty podnoszone przez izraelskich publicystów przypominają te, które wielokrotnie pojawiały się w debacie publicznej w kraju położonym między Bugiem a Odrą.

Otóż Donald Trump niczego nie rozumie, zwłaszcza tego, że dobro USA leży dokładnie tam gdzie dobro Izraela. Amerykanin myśli tylko o doraźnych korzyściach finansowych, a nie o strategicznych długfalowych efektach takich jak „szkody wizerunkowe Izraela”. Według dziennikarzy izraelskich pozycja tego kraju jest „historycznie słaba” i ulega zupełnej „marginalizacji”.  Obecnie dla Stanów Zjednoczonych to „Arabia Saudyjska stała się strategicznym partnerem, a Izrael–obciążeniem”, a obraz obecnej administracji w Waszyngtonie przypomina „stado wilków z Wall Street, którzy kierują się „bezpośrednim interesem USA, a inaczej ich lojalność słabnie”.

Szczególnie bolesny dla Izraela jest fakt rosnącego znaczenia Dohy w percepcji amerykańskiej. Stąd też, być może nie bez racji, pojawiają się zarzuty o „kupowanie wpływów w USA” przez Katar oraz moralizatorskie uwagi w stylu: „Ameryka nie powinna przyjmować prezentów od islamistycznego reżimu, który sponsoruje Hamas, Talibów, Al-Kaidę i innych.

Na wstępie komentarza do tych utyskiwań warto przypomnieć, że obecny premier Izraela i jego otoczenie nie mieli problemu z przekazywaniem środków finansowych do Strefy Gazy — pieniędzy, które w istotnym stopniu przyczyniły się do wzmocnienia Hamasu, a pośrednio doprowadziły do wydarzeń z 7 października. Ten sam rząd miał również okazję do rozpoczęcia nowego etapu w relacjach z nowym reżimem w Syrii, lecz zamiast tego wybrał strategię zajmowania pasa przygranicznego i bombardowania wszystkiego, co wojskowe — a czasem tylko ubrane w kolor khaki — na terytorium syryjskim.

Zresztą sama izraelska prasa, komentując zapowiedź zniesienia sankcji wobec Syrii przez Donalda Trumpa, przyznaje szczerze: „wolałby zdecentralizowaną, zdemilitaryzowaną Syrię, szczególnie na południu, przy granicy z Izraelem”. W połączeniu z praktyką działania Sił Obronnych Izraela (IDF) oznacza to jedno: Izrael woli trwać w sytuacji chaosu i niestabilności w Syrii, ponieważ w takim stanie kraj ten nie stanowi realnego zagrożenia dla państwa żydowskiego.

Izrael wyraża również zaskoczenie faktem, że Stany Zjednoczone, kierując się własnym interesem, zawierają miliardowe umowy z Arabią Saudyjską, nie wspominając nawet o „porozumieniach abrahamowych” ani nie stawiając ich jako warunku wstępnego dla współpracy z Rijadem. W izraelskich mediach pojawiają się głosy obaw o zaostrzenie stanowiska Mohammeda bin Salmana w kwestii palestyńskiej. Jeszcze przed 7 października książę nie domagał się formalnego uznania państwowości Palestyny, natomiast obecnie królestwo niemal w każdej oficjalnej deklaracji przypomina o suwerenności Autonomii Palestyńskiej i konieczności realizacji rozwiązania dwupaństwowego.

Trudno jednak winić księcia z Rijadu, że — widząc skalę zniszczeń w Gazie dokonanych przez IDF — obawia się zbliżenia z Jerozolimą. Tym bardziej, że doskonale wie, jak nieprzewidywalna potrafi być reakcja arabskiej ulicy — która niejedną władzę w regionie już obaliła.

Wbrew histerycznym tonom obecnym w izraelskiej prasie, decyzja Donalda Trumpa o prowadzeniu negocjacji z państwami regionu nie musi wcale wynikać z chęci pozbycia się niewygodnego sojusznika. Może być raczej próbą przełamania strategicznego impasu w procesie normalizacji, realizowanego etapami. Izrael po prostu — na tym etapie — nie ma niczego realnego do zaoferowania Mohammedowi bin Salmanowi i być może jeszcze długo mieć nie będzie. Jerozolima, kontynuując niekończącą się wojnę w Gazie, osłabia swoją zdolność do narzucania warunków w jakichkolwiek negocjacjach.

Rząd Izraela ewidentnie zapędził się w kozi róg, z którego obecnie nie potrafi wyjść. Po pierwsze, sformułowano wewnętrznie sprzeczne cele wojenne — odzyskania wszystkich zakładników nie da się pogodzić z całkowitą eliminacją Hamasu. Realizacja jednego celu uniemożliwia osiągnięcie drugiego. Po drugie, mimo że Izrael otrzymał na stole realną propozycję porozumienia z Hamasem, obejmującą uwolnienie wszystkich żyjących zakładników, zdecydował się ją storpedować — w imię utrzymania obecnej koalicji rządowej przy władzy.

Racjonalną decyzją w tym momencie byłoby zaakceptowanie politycznego „remisu”: Hamas został poważnie osłabiony, ale nie wyeliminowany; należy zakończyć tę rundę konfliktu i przygotować się na kolejne starcie w przyszłości. Zamiast tego, rząd Netanjahu wybrał kontynuację wojny, która ani nie przynosi strategicznych sukcesów — bo przynieść ich zwyczajnie nie może — ani nie przybliża powrotu zakładników do domu.

W ten sposób Izrael sam spycha się na peryferia regionu, odmawiając poważnego dialogu z innymi aktorami bliskowschodniego teatru i stawiając sobie cele, które z góry są nierealne.

Podsumowanie

Wizyta Donalda Trumpa bez wątpienia wpłynie na dynamikę wydarzeń w regionie Bliskiego Wschodu. Coraz wyraźniej widać zmianę strategii działania Stanów Zjednoczonych wobec państw trzecich. Celem nadrzędnym staje się interes USA — zarówno w wymiarze biznesowym, jak i strategicznym — rozumiany jako zapewnienie stabilności państwom w regionie, tak aby Waszyngton mógł skupić swoją uwagę tam, gdzie czeka go najtrudniejsza rywalizacja, w samym sercu Azji.


Udostępnij artykuł
Exit mobile version